czwartek, 5 września 2013

Bieszczadzki post o tym, jak to raj jest w zasięgu ręki.........

I znów mogłabym zacząć kolejny wpis , że mnie długo nie było i że wiele się wydarzyło. I pewnie jeszcze niejeden post mógłby tak wyglądać i najpewniej tak tez się stanie.
Czas nieubłaganie przecieka miedzy palcami, dni ulatują sama nie wiem kiedy.
Z każdym kolejnym zdjęciem, z kolejna ważną chwilą w naszym życiu myślę sobie, żeby się z Wami tym podzielić tzn. zbieram materiały do tegoż posta(uśmiech, ha, ha...)
Każdy kolejny nasz dzień, zapewne jak i każdego z Was przynosi tyle nowości, tyle ważnych sytuacji, tyle pytań czteroletniej córeczki, śmiesznych sytuacji...

-Mamo-nie lubię tego zielonego-mówi Inka o szpinaku.
-Jedz córeczko, od tego się rośnie i jest się zdrowym..
Następnego dnia rano mała Incia zbiega ze schodów do kuchni krzycząc:
-Mamo, mamo czy już jestem urośnięta?

Dzieci ukończyły jedne szkoły, wczoraj rozpoczęły nowe.
Tosia była pierwszy dzień w High School, a Inka w Primary. Ależ one rosną.

No, ale przecież były wakacje, a mnie z Wami nie było.
Byłam za to w "DOMU".
Pisząc  DOM, mam na myśli Bieszczady-serce zaczyna szybciej bić, gdy ta myśl, o czasie tam spędzonym i o tym kiedy znów tam będziemy. W tle przygrywa" Dom o zielonych progach", a mnie ciarki przechodzą i jakieś drganie w środku, i uśmiech na twarzy, i uśmiech w sercu, i wszystkie pozytywne uczucia, jakie człowiek może mieć.
Człowiek odwiedza w swoim życiu różne miejsca, podziwia, osądza, zdobywa. I wraca do codzienności.
A ja nie potrafię stamtąd wrócić, większość moich myśli jest tam, wszystkie moje plany zaczynają się i kończą  w mały drewnianym domku gdzieś pod połoniną. Ciągle czuję ten zapach, smak jagód,  drganie mięśni po 10-godzinnej wędrówce po górach. Ciągle widzę Damiana, jak rozpala piec, jak parzy kawę, jak Mu dobrze, z jaką łatwością oddycha. I marzę, by tam być...............












 







Chatka, w której mieszkaliśmy- bacówka, bez bieżącej wody, prądy, internetu, zasięgu w telefonach, a tyle radości. Ach, zapomniałam dodać, że na stryszku zamieszkały popielice-nieduże chronione gryzonie, wydające nocą nieopisaną ilość wszelakich pisków, zgrzytów itp. Ciekawi mnie czy można się do nich przyzwyczaić, bo my  mieliśmy za mało czasu, żeby to spraktykować i raczej niewiele spaliśmy.

Taki to niezapomniany skrawek wakacji, które namieszały w mojej głowie i serduchu chciałam Wam dziś pokazać. Podziękować muszę mojemu mężowi za chęć pokazania mi raju, w którym "być" wystarczy, mieć przestaje być ważne.
Dobrej nocy.
Pola


1 komentarz:

  1. Ja chyba jednak przestane czytac Twoje blogi-lzy same cisna sie do oczu- oczywiscie ze wzruszenia.....zostaje lampka wina I marzenia...pozdrawiam goraco!!!

    OdpowiedzUsuń